Resident Evil: Witajcie w Raccoon City - krótka opinia o filmie
Wczoraj obejrzałem film ze starymi znajomymi w roli głównej (zombi), z którymi w 1998 roku na konsoli Sony, tak mowa tu o PlayStation 1, zwanym pieszczotliwie szarakiem, spędziłem mnóstwo niezapomnianych chwil.
Wiemy jak jest z filmowymi adaptacjami gier wideo. A jest wyjątkowo słabo, a więc nie spodziewałem się jakiś rewelacji po filmie Resident Evil: Witajcie w Raccoon City. Oceny w sieci nie dają żadnych złudnych nadziei na to, że może jednak okazać się dobrą produkcją. Niezrażony słabymi opiniami, z lekką nadzieją, usiadłem wygodnie na kanapie i włączyłem film. Iiii… mam mieszane uczucia. Twór ten poskładany jest z puzzli. Pierwszej i drugiej odsłony serii gier i luźnej adaptacji reżysera i scenarzysty w jednej osobie - Johannesa Robertsa. Elementy zaciągnięte prosto z gier mogą miło połechtać fana, ale wymysły Robertsa, są jak dla mnie kompletnie nie trafione i rażą mnie strasznie. I nie daruje mu, co zrobił z Leonem Kennedym. W filmie jest kompletnie inną osobą niż w grze. Jest jakimś cholernym fajtłapą i mało rozgarniętą osobą. No nie tak go zapamiętałem. I nie przyjmuję tłumaczeń typu, że reżyser mógł przedstawić postacie, jak tylko mu się podoba, bo jeśli większość filmu trzyma się wyjątkowo mocno oryginału, to nie zmienia się tak kluczowych postaci i to w tak drastyczny sposób. Podsumowując. Fani gier Resident Evil (pierwszej i drugiej odsłony) powinni być w miarę zadowoleni. Reszta może być mocno rozczarowana nie znając materiału źródłowego.
Komentarze
Prześlij komentarz